Szczęsny: Śląsk na śniegu? Może to i dobrze

szczesny-slask-na-sniegu-moze-to-i-dobrze-sportowyring-com

Na zimowe zgrupowania lata temu jeździłem jako piłkarz i w sumie całkiem niedawno jako trener. Z Koroną Kielce i wcześniej z Wisłą Kraków, bo jak już postanowiłem nie grać w piłkę, to Franciszek Smuda mnie poprosił, żebym pracował z bramkarzami. A kiedy zmienił go Henryk Kasperczak, to też powiedział, że chętnie mnie widzi w sztabie, pod warunkiem, że dam mu gwarancję swojej obecności na treningach dzień w dzień. Niestety, było ze mną tak, że przez tydzień czy dwa byłem na zajęciach codziennie, a później tydzień albo i dwa nie było mnie wcale, bo kolano miałem tak opuchnięte, że było większe niż głowa. Ponieważ Kasperczakowi nie mogłem dać takiej gwarancji, to się ze mną rozstał. I dobrze zrobił, bo noga jeszcze przez dobre trzy lata puchła. W każdym razie z Wisłą byłem na zgrupowaniach pod Brescią i bodajże w Hiszpanii. Już kilkanaście lat temu normą było to, co obowiązuje teraz. Czyli że zimą wyjeżdża się na dwa zagraniczne zgrupowania, żeby jak najczęściej być na zielonym i grać w piłkę. Nawet wydolnościowe i siłowe treningi stara się robić na boisku, z piłką, więcej się też pracuje w siłowni. Jako zawodnik często przechodziłem zimą mordęgę w górach, ale jednak bardzo to ceniłem i lubiłem. I w tej chwili w naszej piłce tego mi brakuje. Uważam, że bieganie po śniegu w naturalny sposób wszystkie zakamareczki człowiekowi porusza, wzmacnia stawy i mięśnie takie, których człowiek nie wzmocni na siłowni, bo tam się pracuje w bardzo wyizolowanych pozycjach. Jak ćwiczysz biceps albo czworogłowy uda, to w zasadzie cała reszta nie pracuje. A jak biegasz w górę, w dół, hamujesz itd., to najmniejsza kosteczka, najmniejszy stawik, najgłębiej umiejscowione w stopie czy łydce włókienko mięśniowe są poruszone. Tam ćwiczyło się pod obciążeniem własnego ciała, transportując je w górę i z góry. Mam wrażenie, że dla każdego organizmu to najbardziej naturalny rodzaj obciążenia.

Inna rzecz, że zawsze bardzo lubiłem i góry, i bieganie. Pod koniec swojej przygody z piłką każdy trening piłkarski bardzo chętnie zamieniłbym na biegowy. Już nie mogłem słuchać, jak się piłka odbija, ten dźwięk już mnie prześladował. Zaczynałem być nieprzyjemny w szatni. W niej zawsze jeden, drugi, trzeci kolega się bawi piłką – a to kopnie o ścianę, a to odbije o podłogę. A ja czując przesyt i nudę bywałem w takich chwilach uciążliwy.

W górach bywało i pracowicie, i zabawnie. Zdarzało się, że niektórzy zamiast gdzieś dobiec podjeżdżali ratrakiem albo skuterem śnieżnym. Pamiętam, jak zamiast wrócić do hotelu z wycieczki biegowej po trzech godzinach koledzy wrócili po dwóch dniach, bo niechcący zawędrowali na Słowację, na piwo. Zresztą, nie trzeba gór. Kiedy się biegało wokół Kanału Piaseczyńskiego za stadionem Legii, to najczęściej pętelkę się robiło w pięć i pół minuty i mieliśmy zrobić tych pętelek sześć w 33 minuty, to niektórzy biegali co drugą. Nawet jeśli trener stał, to grupa była rozciągnięta, nie zawsze zanotował w pamięci, kto biegł, a kto nie biegł. Ja zawsze wychodziłem z założenia, że ten, kto się chowa za drzewem oszukuje siebie, a nie trenera.

Pamiętam zgrupowania w Zakopanem, w Wiśle, a nawet jak z juniorami starszymi Gwardii Warszawa w stanie wojennym mieszkaliśmy za Jakuszycami, w stanicy WOP-u [Wojsk Ochrony Pogranicza]. Gwardia była policyjnym klubem, dlatego w czasie, gdy nie bardzo można było jeździć po kraju, my mogliśmy się poruszać w pasach nadgranicznych. Mieliśmy załatwione zezwolenie przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Mieszkaliśmy z wopistami, jedliśmy to, co oni i biegaliśmy po sześciokilometrowym wahadle tam i z powrotem. Na tej ścieżce, wydeptanej w śniegu po pas, widząc tych samych 12-15 wopistów, spędziłem 12 dni. I sobie to chwaliłem.

Kiedyś między rundą jesienną i wiosenną była dłuższa przerwa niż teraz. Jeżeli nie grało się cały grudzień, styczeń i luty, to akumulatory trzeba było porządnie ładować. A teraz ekstraklasowicze grali do 21 grudnia i zaczną znów grać 12 lutego, więc jeżdżenie w góry nie jest konieczne. Natomiast na zielone warto wyjechać, żeby sobie przypomnieć, jak się w piłkę gra. Zwłaszcza, że jak się jedzie na Cypr, do Hiszpanii, Grecji czy Turcji, to dzień jest dłuższy, temperatura wyższa i trenuje się z większym optymizmem. Piłkarze generalnie wolą kopać piłkę, trenować na boisku niż biegać. Ja byłem ewenementem. Chyba wziąłem przykład z kolegi z Gwardii. Do jej pierwszego zespołu trafiłem mając 14 i pół roku. To był grudzień, od tamtego momentu już wszystkie treningi zawsze miałem z pierwszą drużyną, nawet jeśli jeszcze grałem w juniorach. Kiedy do tej pierwszej drużyny trafiłem, to jednym z jej mocno starszych zawodników, już na pewno po 35. roku życia, był Andrzej Wiśniewski. Obrońca, wcześniej napastnik, wysoki, atletyczna budowa, z wąsikiem. I jak ja naprawdę dając z siebie dużo jakąś trasę w górach, w śniegu pokonywałem w trzy godziny, to on ją robił w dwie i pół. Absolutnie zawsze przybiegał pierwszy. Pytałem „Andrzej, jak ty to robisz? Jednak swoje lata masz, ja jestem wybiegany, wyższy od ciebie, zapierniczam, a nie jestem w stanie za tobą nadążyć. Ty tak uwielbiasz biegać?”. A on mówił: „Maciek, nienawidzę. I nienawidzę gór. Dlatego tak szybko biegam, żeby to jak najszybciej mieć za sobą”. To był facet, do którego pasowało powiedzenie popularne wśród trenerów – że Indianie odpoczywają w truchcie. On skubany się na boisku nie zatrzymywał. Mógł grać lepiej albo gorzej, ale nikt przeciw niemu nie lubił grać, bo na ogół jego przeciwnicy już po 40 minutach nadawali się tylko do namiotu tlenowego.

Piłkarzom Śląska Wrocław należy życzyć, żeby w górach prezentowali taką postawę jak Andrzej Wiśniewski. Jestem bardzo zaskoczony, że trener Szukiełowicz nie chciał zabrać drużyny na żaden zagraniczny obóz, że zaplanował oba w kraju. Chociaż muszę powiedzieć, że kiedy do Śląska przychodził Pawłowski, to widziałem w tej ekipie paru fajnych piłkarzy i wydawało mi się, że tam jest fajna atmosfera, że ludzie cieszą się grą. A ostatnie pół roku było takie, że Pawłowski, choć żaden z niego hitlerowiec, miał ludzi, którzy podchodzą do sprawy bez ambicji. Możliwe, że Szukiełowicz z panami porozmawiał, powiedział im, że rację bytu mają u niego tylko ci, którzy zapieprzają. Jak przejdą taką ciężką szkołę na obozach w Polsce, to może się nauczą szacunku dla roboty. Może to co piszę trochę nieładnie brzmi, ale naprawdę mam poczucie, że gracze Śląska nie zawalczyli o zespół, o trenera, że przechodzili koło swojej piłkarskiej przygody. Szukiełowicz w polskie góry na pewno ich na wczasy nie weźmie, może to jest właśnie taki garnitur ludzki, że trzeba go hartować w trudnych warunkach.

Maciej Szczęsny