Real Madryt Ancelottiego czyli „galacticos” w wersji ulepszonej
Wygrana w zaległym meczu z Sevillą pozwoliła Realowi Madryt odskoczyć już dosyć bezpiecznie od Barcelony i lokalnego rywala – Atletico. Z jednej strony „Królewscy” trochę mnie zaskakują własną niefrasobliwością w obronie, bo w poprzednim meczu z Realem Sociedad San Sebastian stracili gola już w trzeciej minucie po rzucie rożnym, a klasowy zespół grający u siebie nie powinien w tak wczesnej fazie spotkania tracić bramki ze stałego fragmentu gry. Ale z drugiej strony – później podopieczni Carlo Ancelottiego rozwiali wszelkie wątpliwości i pokazali, że potrafią grać z nieprawdopodobnym rozmachem. Nie przeszkodziła im nawet nieobecność zawieszonego Cristiano Ronaldo. Kontry z udziałem niezwykle szybkich Garetha Bale’a i Karima Benzemy mogą imponować, ale warto zwrócić uwagę, że cała ta gra do przodu napędzana jest umiejętnie od tyłu przez niesamowitego Marcelo.
Po przyjściu latem Jamesa Rodrigueza „Królewscy” znowu stali się dla mnie galaktyczną drużyną. Z jednym istotnym zastrzeżeniem, że na razie zespół ten jest pozbawiony wad, które były udziałem ekipy sprzed kilku lat. Bo nawet jeśli słyszy się jakieś zastrzeżenia pod adresem wspomnianego Bale’a, że gra czasami samolubnie, to chyba każdy trener i każdy kibic chciałby mieć podobne problemy w przypadku własnego zespołu. Walijczyk daje madrytczykom piekielnie dużo, czego potwierdzeniem była choćby bramka w meczu z Realem Sociedad po wymianie piłki z Benzemą. Mieć zawodnika, który na ośmiu metrach potrafi odstawić rywala o sześć, to wspaniała sprawa i sam bym chętnie na takiego ponarzekał.
Na ten moment sezonu Real wydaje się być poza konkurencją, zwłaszcza że Barcelona ma od pewnego czasu rozmaite problemy. Choć oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że hiszpańska prasa sztucznie „nakręca” pewne rzeczy, aby mieć o czym pisać i podnosić sobie wyniki sprzedaży. Barca gra widowiskowo i ktoś, kto lubi taki styl gry, może się nim zachwycać. Ale nie da się ukryć, że „Duma Katalonii” w tym sezonie jest wyjątkowo łatwa do ugryzienia. Jeśli ktoś im się postawi i zagra z tzw. chłodną głową, może pokusić się o korzystny wynik. Druga bramka dla Villareal w poprzedniej kolejce pokazała wyraźnie, że ekipa z Camp Nou nie jest przyzwyczajona do tego, iż musi się bronić. Jak się okazuje, nawet taki Gerard Pique ma kłopoty z zatrzymaniem konsekwentnie grającego rywala.
Barcelonę można ukąsić i mam wrażenie, że gdyby nie Messi, słabo to wszystko by wyglądało. Może w tym momencie wychodzi ze mnie moja „messiofilia”, bo uwielbiam grę tego argentyńskiego zawodnika, ale jest to człowiek, który w najmniej spodziewanym momencie po prostu wyskakuje niczym diabeł z pudełka i robi swoje. Czyli albo strzela gola, albo wspaniale asystuje. Niemniej jednak, w moim odczuciu, Barca to zespół, który do końca rozgrywek będzie się narażał na potknięcia. Z Villareal też się potknęli, bo grając u siebie dwukrotnie przegrywali i długo drżeli o wynik, ale krzywdy jednak sobie nie zrobili. Następnym razem potknięcie może być już bardziej bolesne i uważam, że Katalończycy obiją sobie jeszcze kilka razy podbródek do końca sezonu. To z kolei będzie oznaczało, że będą musieli wygrać wszystkie mecze z drużynami z czołówki, aby móc myśleć o tytule. A nie wiem, czy ich na to stać…
W przedostatniej kolejce Barca zagra na wyjeździe z Atletico, a wygrać z takim zespołem, będąc na „musiku”, jest niezwykle trudno. Owszem, Atletico gra trochę słabiej w piłkę niż w poprzednim sezonie, ale za to cały czas gra bardzo mężnie. Czasami nawet aż zbyt mężnie, bo graczom „Rojiblancos” zdarza się przesadzać z walecznością i wtedy nie już zbyt wiele wspólnego z futbolem, a bardziej z wyrębem lasu. Ale to ciągle bardzo groźny rywal i na pewno nie odpuści do samego końca. A jeśli chodzi o moje uwielbienie dla Barcelony – i pewnie nie tylko moje – to chyba więcej w nim jest obecnie sentymentu i wspomnień niż realnych powodów, których ten zespół dostarcza w ostatnich miesiącach.
Jeśli chodzi o kwestię pogodzenia gry w Primera Division i występów w Lidze Mistrzów, również więcej szans daję obecnie Realowi. Wystarczy przypomnieć, że minionego lata do Madrytu trafił James Rodriguez, a do Barcelony – Luis Suarez. A będąc szefem klubu z Katalonii zrobiłbym wszystko za wszystkie pieniądze, aby stało się dokładnie odwrotnie. Bo obecnie „Królewscy” mają bardziej wszechstronną kadrę od najgroźniejszego konkurenta. Nie chcę powiedzieć, że szerszą, ale właśnie bardziej wszechstronną. Poza tym, poszczególni zawodnicy Realu lepiej się rozumieją, a ich ambicje są bardziej skorelowane. Mówiąc inaczej, umieją oni lepiej zapracować na swoje gwiazdorstwo pracując dla dobra zespołu. Dlatego, jeżeli miałby wskazać drużynę z szansami na dublet, to postawiłbym na klub z Estadio Santiago Bernabeu. Inna sprawa, że jest jeszcze za wcześnie, aby cokolwiek wyrokować. Dopiero w połowie marca będzie można pokusić się o bardziej daleko idące wnioski.
Wracając natomiast do Atletico – myślę, że mimo wszystko bardziej realne jest, aby ten zespół dalej dotrzymywał kroku Barcelonie niż dał się dogonić Sevilli, która po ostatnim meczu mogła się zbliżyć na dwa punkty. Podopieczni Simeone zaimponowali mi ostatnio, kiedy w niezmiernie trudnych warunkach, przy stojącej niemal wodzie na boisku, grali z dużą swobodą. Może nie jak wirtuozi, ale naprawdę swobodnie. A przecież okoliczności nie sprzyjały bynajmniej szybko i technicznie grającemu zespołowi. A tak na marginesie – przykład Mario Mandżukicia pokazuje jak ważna jest, będąc już na wysokim poziomie, pozycja w drużynie. Pozycja w sensie mentalnym – przejawiająca się wkomponowaniem w zespół i zaufaniem ze strony partnerów. Zachowując wszelkie proporcje, w zdobywającej mistrzostwo kraju Polonii Warszawa takim zawodnikiem był Emmanuel Olisadebe. Kiedy „Czarne Koszule” były w kryzysie, a były nie raz, zdarzało się, że już nawet ze wznowienia od bramki kopało się w stronę „Olego”, bo czuło się, iż jest on w gazie, w przeciwieństwie do reszty kolegów.
To samo obserwuję teraz w przypadku Mandżukicia. Koledzy z drużyny wyraźnie go szukają, a on robi swoje. Zawsze twierdziłem, że Bayern – ściągając Lewandowskiego w miejsce Chorwata – zrobił świetny interes w wymiarze sportowym i to podtrzymuję. Ale śmiało mogę też dodać, że i Atletico ubiło znakomity interes, bo oddało zawodnika, którego nie było w stanie już zatrzymać u siebie, a zakontraktowało zamiast niego kogoś, kto fantastycznie wypełnia powstałą lukę. Zaryzykuję stwierdzenie, że na Estadio Vicente Calderon są Mandżukiciem bardziej zachwyceni niż się spodziewali. Chorwat miał być z założeniu surogatem Diego Costy, a okazał się nie gorszy od oryginału. Mało tego, nie wiem, czy za rok nie okaże się być lepszy od Brazylijczyka z hiszpańskim paszportem.
I tak oto płynnie przeszliśmy do tematu napastników. A dalsza rywalizacja w klasyfikacji najlepszych strzelców zapowiada się bardzo ciekawie. Obecnie Cristiano Ronaldo ma kilkubramkową przewagę nad Leo Messim, ale nie jest ona na tyle duża, aby cokolwiek przesądzała. Wystarczą dwa mecze ze słabszymi drużynami u siebie, aby Argentyńczyk dogonił gwiazdę Realu. Zmagania obu liderów przedstawiają się pasjonująco, choć nie sądzę, abyśmy w tym roku byli świadkami kolejnych rekordów. Obaj zawodnicy są już na tyle dorośli, że tej indywidualnej rywalizacji nie będą stawiać na pierwszym miejscu, ponad dobro zespołu. Przynajmniej dopóki kwestia mistrzostwa nie będzie rozstrzygnięta. A na razie nie jest, bo cztery punkty przewagi łatwo jest roztrwonić. Dopóki Real nie odskoczy na minimum siedem punktów, Ronaldo nie będzie na siłę śrubował strzeleckiego wyniku.
Wierzę przede wszystkim w dorosłość Messiego, który ma więcej dla zrobienia dla swojej drużyny niż Ronaldo w Realu. Bo, jak widać, bez CR7 z przodu „Królewscy” radzą sobie w większości przypadków koncertowo, a Barcelona bez Leo wcale nie jest taka mocna. I to nie tylko z przodu, bo po prostu specyfika gry obydwu drużyn jest inna. Messi dla Barcy jest prawdziwą ostoją i można mu zagrywać piłki nawet w okolice koła środkowego, aby oddalić choć na moment zagrożenie od własnej bramki i odpocząć przez chwilę.
Inna sprawa, że kwestia ostatniej kary dla Portugalczyka za czerwoną kartkę po uderzeniu rywala pozostawia spory niesmak. Decyzja o takim akurat jej wymiarze, aby CR7 mógł zagrać już w meczu z Atletico uderza bowiem w piłkarzy Diego Simeone, a poniekąd także i Luisa Enrique. Ale to już temat na zupełnie osobne opowiadanie…
Maciej Szczęsny