Premier League najlepsza. Cenię zapieprzanie
Grają już ligi angielska, niemiecka i francuska, za chwilę ruszą hiszpańska i włoska, oglądania znów będzie tyle, że już w październiku konieczny może się okazać wyjazd w Bieszczady. Żeby się na moment odciąć i na nowo chcieć popatrzeć na piłkę. Z tej bogatej oferty zawsze najchętniej wybieram mecze drużyn z Polakami w składzie. Oczywiście burzę się, widząc tytuły typu „polski mecz w Bundeslidze”, gdy na boisku oglądamy dwóch Polaków. Ale jednak wolę zobaczyć nawet takich dwóch potencjalnych kadrowiczów niż starcie Manchesteru City z Chelsea, jeśli odbywa się ono w tym samym czasie.
Angielski przykład podaję nieprzypadkowo. Już od dawna nie jestem zwolennikiem żadnej szkoły piłkarskiej, ale nie ukrywam, że ze wszystkich lig zagranicznych za najbardziej atrakcyjną uważam angielską. Powód? Tam wszyscy zapieprzają, jak nigdzie indziej.
Swoje wybiegać, i to nawet w meczu z zespołem, który już spadł z ligi, muszą wszyscy – i Chelsea, i Manchester City, nie mówiąc już o Arsenalu. Niesamowicie podoba mi się, że nawet kiedy mój zespół przegrywa 0:5, to ja w 85. minucie widzę z trybun, jak mój zawodnik próbuje odebrać rywalowi piłkę wślizgiem. I wtedy 30, 40 czy 50 tysięcy ludzi bije mu brawo za jeżdżenie na dupie. Tam myślenie jest takie: oczywiście uwielbiam, jak wygrywasz, ale jeśli nie dałeś rady, to masz mój szacunek za to, że pracowałeś, żeby przegrać 0:5, a nie 0:7. To jest absolutnie inne niż we wszystkich pozostałych ligach.
Premier League jest tak dobra, bo to świetnie poukładany biznes. Wszyscy w nim rozumieją swoje miejsce i swoje powinności. Mówię i o trenerach, i o piłkarzach, i o sędziach, i o sponsorach, i o federacji, która potrafi bezwzględną dyskwalifikacją ukarać najlepszego zawodnika, jeżeli ten złamie reguły albo fair play, albo współżycia społecznego. Przykładami choćby John Terry czy Luis Suarez. Tam nie ma świętych krów, sędziowie nie boją się piłkarzy, z kolei piłkarze mają pewność, że nawet największy sędziowski błąd jest tylko błędem, a nie czymkolwiek innym. Meczami nikt nie handluje, bo wszyscy wiedzą, że to się nie opłaca. Jak sprzedasz i weźmiesz do kieszeni pół miliona funtów, to podejmujesz przeolbrzymie ryzyko tego, że wpadniesz, a już na pewno, że zostaniesz posądzony. A jak zostaniesz posądzony, to federacja i Scotland Yard zaczną robić pranie brudów. W efekcie stracisz kontrakty na co najmniej kilka milionów funtów rocznie.
Oczywiście w lidze angielskiej nie grają wyłącznie zespoły wszechstronne. Sporo jest takich z ograniczonym arsenałem środków zwłaszcza w ofensywie. Ale ich walkę z najlepszymi i tak się świetnie ogląda. Bo ile jest zespołów, które mogą ograć w lidze francuskiej Paris Saint Germain albo w hiszpańskiej Barcelonę? Ze trzy, cztery. W lidze angielskiej Chelsea, Manchester City czy Manchester United może ograć 19 zespołów, a przecież pierwszym kryterium atrakcyjności jest to, że każdy może pokonać każdego. Dopiero drugim jest finezyjna gra à la Barcelona. Jak idziesz na stadion z nadzieją na niespodziankę, jak mówisz sobie przed meczem „wielka niewiadoma”, a nie „jasna sprawa”, to jest dużo fajniej.
W sezonie, który dopiero się rozkręca, atrakcyjnie jest na razie szczególnie dzięki Chelsea. Mistrz kraju zaczął od dwóch porażek i remisu, licząc z meczem o Tarczę Wspólnoty przeciw Arsenalowi. Jose Mourinho do tej pory jawił mi się jako zręczny, ekstrawagancki żongler emocjami. Trochę mnie drażnił ustawianiem we własnym polu karnym autobusu, ale nie miałem prawa mieć pretensji o to, że trener wiedział, z jakich środków najbardziej opłaca mu się skorzystać, żeby osiągnąć cel. Trochę przeszkadzało mi też, że lubi skupiać na sobie uwagę ponad wszelką miarę, ale uważałem, że robi to, by więcej spokoju mieli jego piłkarze. Natomiast w ostatnich tygodniach Portugalczyk irytuje mnie szczególnie. Nie podoba mi się, że medal za mecz o Tarczę Wspólnoty wyrzucił w trybuny, że znów o innym trenerze mówił, że to specjalista od pięknych porażek, a już bardzo słabe było to, jak się zachował wobec pani doktor Evy Carneiro. Przecież ona wbiegła na boisko, żeby udzielić Hazardowi pomocy na wyraźne wskazanie sędziego. Czyli nie mogła postąpić inaczej. A skoro trener w takiej sytuacji relegował ją z szatni, to znaczy, że według niego wszyscy na świecie są zawsze winni, tylko on nigdy. To są ruchy, które mają pokazać, że Mourinho myśli tak: dopóki ja tu jestem, to jestem Bogiem, nawet gdyby już jutro miało mnie tu nie być. Korzysta z całej palety swoich uprawnień, szkoda, że nie korzysta rozsądnie i nie dba o to, żeby Chelsea dało się lubić.
Żałuję, że w lidze angielskiej nie grałem. W 1991 roku chciał mnie Manchester United, niestety Legia nie zamierzała nawet podjąć rozmów. To było po meczach z Sampdorią Genua i Manchesterem w ćwierćfinale i półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Legia udawała, że oferty nie ma, a to były czasy bez komputerów, bez telefonów komórkowych, z rozmowami międzymiastowymi i międzynarodowymi, na które się całą dobę czekało. O ofercie dowiedziałem się dopiero kiedy do Warszawy przyjechał wysłannik Manchesteru. Wtedy poszedłem i porozmawiałem z pełniącym wówczas obowiązki prezesa człowiekiem, którego nazwiska już nawet nie pamiętam. I usłyszałem, że oczekiwanie ministra jest takie, że gwiazda Legii ma zostać w Legii, a jak wiadomo w wojskowym klubie nie dyskutowało się z przełożonymi. Do ministra nie chodziłem, bo pomyślałem, że to stroma ścieżka, ale też uznałem, że skoro przyszła jedna oferta, to przyjdą kolejne, równie ciekawe. Ostatecznie przez parę lat nie upomniał się o mnie pies z kulawą nogą, bo Legia nie grała w pucharach. Wtedy patrzyłem na ewentualny transfer do Manchesteru inaczej, teraz żałuję straconej szansy na poznanie trochę innej kultury, zarobienie większych pieniędzy, doszlifowanie języka i troszkę inne życie.
Maciej Szczęsny